Impressum / kontakt

anegdoty zbierane

 

spis treści
anegdoty 1anegdoty 2 anegdoty 3
Witkacy w anegdocie i opowieściach po roku 1945

 

 

Zdzisław Czermański (1900-1970),
karykatura S.I.Witkiewicza,
"Wiadomości Literackie" 1927, nr 30

W walce ze mną wrogowie moi opierają się łatwo o swój – fikcyjny przeważnie, jak twierdzę – autorytet i o moją „negatywną sławę”, wyrobioną mi przez niewykwalifikowanych osobników, a nawet zwykłych potwarców i oszczerców. Natchniona przez „Skamandra” karykatura Czermańskiego dobitnie ilustruje ten pogląd: „Nieprzytomny matoł coś bredzi, a słucha go z zachwytem tłum kretynów”. Nic bardziej niezgodnego u rzeczywistością; obiektywnie: wcale inteligentny i dość wykształcony facet mówi o dosyć trudnych rzeczach. Paru inteligentnych ludzi słucha go z uwagą, a tłum durniów wymyśla mu, podniecony przez perfidnych i świadomych braku słuszności podżegaczy.

S.I. Witkiewicz, Tchórze, niedołęgi czy "przemilczacze" (Słonimski, Winawer et Comp.), „Gazeta Polska” 1932, nry 147-150, (w:) Dzieła zebrane. [Tom 11:] Pisma krytyczne i filozoficzne. Opracował Janusz Degler, PIW, Warszawa 2015

 
  • Wycinki
    Roman Jasiński, przy okazji omawiania swojej twórczości koncertowej przed wojną napisał: "Wszak to Witkacy mawiał: Pokaż mi Twoje wycinki, a powiem, kim jesteś!"
    Źródło: R. Jasiński, Koniec epoki. Muzyka w Warszawie (1927--1939), Warszawa 1986, s. 272. (dodał Tomasz Pawlak)
  • Skok z okna jako dowód miłości syna
    Stosunek Witkacego do matki był wzruszający. Kochał ją głęboko i w sposób swoisty.
    Bardzo charakterystyczną autentyczną anegdotę charakteryzującą doskonale jego stosunek do matki opowiadał mi w czasach późniejszych któryś z jego przyjaciół. Staś miał jechać do Australii. Przed samym wyjazdem, żegnając się z matką, powiedział:
    -Teraz mam do ciebie prośbę, ale czy obiecujesz mi, że zrobisz to, o co cię poproszę?
    Gdy zaś pani Witkiewiczowa, zdumiona, ale przyzwyczajona do ekstrawagancji syna, wyraziła po krótkich targach swą zgodę, Staś ciągnie dalej:
    - Błagam cię, mamo, wyskocz teraz przez okno!
    - Ależ, Stasiu, co ci w głowie!
    - Mamo, musisz to zrobić, błagam cię!
    Ponieważ mieszkanie było na niewysokim parterze, pani Witkiewiczowa w rezultacie nalegań syna uległa, wdrapała się na parapet i zeskoczyła.
    - No, widzisz, Stasiu, zrobiłam  o coś mnie prosił, powiedz mi więc teraz, o co ci chodziło zmuszając mnie do takich dziwacznych poczynań?
    - Dziękuję ci, mamo - na to Witkacy - teraz pojadę spokojny, gdyż wiem, że w razie pożaru dasz sobie radę i potrafisz się uratować.
    Źródło: Roman Jasiński, Witkacy,  w: Stanisław Ignacy Witkiewicz. Człowiek i twórca. Księga pamiątkowa pod redakcją
    T. Kotarbińskiego i J.E. Płomieńskiego, Warszawa 1957, s. 308-309
    (dodał z okazji Dnia Matki Janusz Degler)
  • Seans u fryzjera jako szansa przeżycia metafizycznej dziwności istnienia
    [Witkacy] skończył i niespokojnie spojrzał na zegarek.
    - Przepraszam pana, ale muszę wyjść. Akurat mam zamówionego fryzjera. Od pewnego czasu przestałem się sam golić. Chodzę co dzień, by podstawić gardło pod nóż facetowi, któremu zabrałem narzeczoną. Gdyby wbił mi brzytwę w gardło trochę głębiej, to by mnie za pięć minut nie było. Rzecz jasna: on ma na to ochotę straszliwą, a ja obserwuję w lustrze, jak w nim ta chętka narasta, i doznaję przy tym satysfakcji jedynych w swoim rodzaju, najwyższych i nie dających się niczym zastąpić. Naturalnie boję się piekielnie. Ale w żaden sposób nie potrafię z tego zrezygnować, wobec czego regularnie te próbę ponawiam. I jak dotąd jeszcze wychodzę z niej cało. Ale w miarę zacieśniania się mojego związku z jego pieszczotką ruchy brzytwy stają się coraz bardziej dramatyczne. Ostrzegam, że lada chwila mogę paść z głęboko poderżniętą krtanią w atmosferze doskonałego upozorowania mechaniki nieszczęśliwego wypadku.
    - Czy to także daje panu poczucie metafizycznej dziwności istnienia?
    - Ależ naturalnie. Tak maksymalnie zdynamizowany kontakt dwóch kontrowersyjnie usposobionych Istnień poszczególnych (JP) doprowadza życie do stanu intensywności absolutnej. I dlatego ja na ten seans oczywiście nie mogę się spóźnić!
    Źródło: A. Łaszowski, Wspomnienie o St. Ignacym Witkiewiczu, "Życie i Myśl" 1968, nr 3, s.77 (dodał Janusz Degler)
    [W 1936 r.  Witkacy uwiódł 17-letnią Marię Zarotyńską, przyjaciółkę Adolfa Pinno, właściciela zakładu fryzjerskiego w Zakopanem, u którego pracowała jako manicurzystka - zob. S. Okołowicz, Nieznana kobieta w życiu Witkacego, w: Witkacy. Materiały sesji poświęconej S.I. Witkiewiczowi w 60. rocznicę śmierci. Słupsk, wrzesień 1999. Red. A. Żakiewicz, Słupsk 2000 - przyp. J.D.] 
  • Będę malował tapety...
    Ze wspomnieniami z wcześniejszego zakopiańskiego okresu i naszego zamieszkiwania w willi "Marylor" nierozerwalnie wiąże się piękna postać właścicielki tej willi, pani Lori Szczeniowskiej. Piękność pani Szczeniowskiej wzbudzała zachwyt wszystkich, którzy się z nią zetknęli, a szczególnie fascynowała artystów malarzy. Miała ona wiele swoich portretów robionych w Paryżu, Wiedniu i na Riwierze. Dla nas i naszych przyjaciół było wielką zagadką, dlaczego właśnie Witkacy nie chciał jej nigdy portretować. Pragnąc zaspokoić naszą ciekawość, zapytaliśmy się samej pani Lori, czy rzeczywiście Witkacy nie robił jej portretu i dlaczego. Pani Szczeniowska opowiedziała nam takie charakterystyczne dla Witkacego-artysty zdarzenie:
    - Mój mąż chcąc, aby Witkacy mnie portretował, poprosił przez znajomego o wyznaczenie dnia i godziny, o której mogłabym przyjść pozować, na co dostał odpowiedź: "Nigdy... bo zmieniam fach i będę malował tapety, to mniej nudne od portretowania".
    Wobec takiej relacji przy najbliższej okazji poprosiliśmy Witkacego o wyjaśnienie tej dziwnej odpowiedzi,. Zagadnięty odparł mojemu mężowi i mnie:
    - Ja???? Portretować panią Lori? To byłoby straszne patrzeć godzinami na twarz, w której wszystko jest obliczone centymetrem i cyrklem. Nie! Nie wytrzymałbym tej potwornej nudy.
    Źródło: Maria z Łozińskich Łozińska Hempel, Z łańcucha wspomnień, Kraków-Wrocław 1986, s.116.
    (dodał Janusz Degler)
  • Głodomór w szafie
    Witkacego poznałam w sierpniu 1939. Ojciec zabrał wtedy Teresę i mnie do Zakopanego. Krupówkami szedł Witkacy w pelerynie i w pumpach. Ojciec przywitał się i mówi: "Widzisz, Stasiu, to są moje córki".
    Ten spojrzał na nas ponuro. "Wychynęły się z nicości" - powiedział. I poszedł.
    Mama go bardzo ceniła, a on ja lubił i traktował serio. Chyba dlatego, że była inteligentna, a poza tym nie mogło być mowy o żadnych podtekstach erotycznych. Do końca życia odgrywała jego "sztuczki". Była opowieść o tym, jak to przyjechał do Zakopanego pan Węborek i w straszliwą nawałnicę Witkacy wiózł go daleko, aż za Jaszczurówkę do pani Szporek. Mama pyta: "Stasiu, po coś ty wlókł tego pana do pani Szporek?". A Witkacy: "Dla rymu".
    Poza tym Witkacy miał umiejętności brzuchomówcze. Na przykład podczas rozmowy podchodził do wielkiej szafy, która stała w jego pokoju, i zaczynał się mocować z drzwiami, jakby w środku był ktoś, kto próbował się wydostać, a on go wpychał z powrotem. Krzyczał przy tym: - Nic nie dostaniesz. Siedź tam. - A "zza drzwi" dobiega błagalny głos: Tylko omlecik, omlecik...
    To była historia pod tytułem "Głodomór w szafie".
    Źródło: Maria Iwaszkiewicz, Z pamięci. Przygotował do druku  Piotr Mitzner, Warszawa 2006, s.85-86.
    (dodał Janusz Degler)
  • Lepsza pielgrzymka do Częstochowy niż kopiowanie koni...
    Pogoda była paskudna, więc nie mając co robić, z nudów kopiowałam sobie konie z albumu znanych malarzy i wydawało mi się, że niektóre moje kopie były wcale dobre. Byłam więc zadowolona, gdy wuj Witkacy któregoś dnia stanął za mną, przyglądając się chwilkę mojej robocie. Raptem usłyszałam potok nieprzyjemnych słów wypowiedzianych szyderczym głosem, a odnoszących się do mojego bezmyślnego, jak stwierdził kopiowania.
    "I co - szydził - nazywasz to rysunkiem i myślisz, że zostaniesz znaną artystką?"
    Zapewne nie jest dobrze, gdy starsi przesadnie chwalą dziecinne artystyczne próby, ale takiego histerycznego, brutalnego rozprawienia się ze mną nie mogłam ani zrozumieć, ani zapomnieć. Wyszłam prędko z psami na daleki - zabroniony - spacer, żeby ochłonąć i osuszyć łzy. Myślałam sobie, że coś musi być z nim źle, skoro tak bardzo chciał mi dokuczyć, nie wiem właściwie dlaczego. Chyba mu nawet współczułam. Podobno Witkacy po tym incydencie również poszedł na spacer, tylko w drugą stronę i na krótko, a ja przy mojej teczce znalazłam obrazek, który namalowałam kiedyś z pamięci, a który przedstawiał pielgrzymkę do Częstochowy, z jego karteczką, że na "to"  to jeszcze mógłby patrzeć. Dziwnym zbiegiem okoliczności ten mój malunek przywiozła mi siostra Zosia w latach sześćdziesiątych do Londynu, bo go gdzieś w papierach swoich znalazła.
    Źródło: Aniela z Belinów Kowalska, Niczego nie żałuję..., Warszawa 2009, s. 20-21. (dodał Janusz Degler)
  • Jak Witkacy zapobiegł kanibalizmowi...
    Pamiętam jeden z wieczorów w czasie pobytu u nas Witkacego. Było to podczas kolacji. Atmosfera przy stole panowała wesoła, ponieważ uroczy Staś umilał ją szczekaniem, pianiem, gdakaniem, słowem wszelkimi możliwymi produkcjami.
    Kilka kuzynek nie przyzwyczajonych do tego rodzaju "wytwornych form towarzyskich" wpatrywało się w Witkacego ze zgrozą i oburzeniem. W pewnej chwili jedna z młodych panienek siedzących przy stole ułamała delikatnie kawałek piaskowej babki. Babka leżała na talerzyku przed matką dziewczyny. W tej chwili zrywa się z miejsca Witkiewicz, wołając do struchlałego biedactwa przerażonym głosem: "Niechże pani nie zjada babki swojej matki!"
    Źródło: Jarosław Miciński,. Witkacy, "Stolica" 12 stycznia 1969, s.14. (dodał Janusz Degler)
  • Rysopis Neny Stachurskiej
    Rysopis
    :
    Oczy - śliczne i nieprzytomne
    zresztą niebieskawe - źrenice bardzo rozszerzone
    nos - jak to teraz mówią "falisty".
    usta - jadowito uśmiechnięte ale względnie dobrze narysowane, choć nieco miejscami pod względem wywinięcia à la Van Dyck przesadzone.
    (oczywiście jak na dzisiejsze czasy)
    Włosy - niemożliwie wijące się
    Owal - umiarkowany
    wzrost - mierny ale nie mizerny.
    W ogóle tak, ale po co o tem gadać.
    Rysopis opublikował Andrzej Kostołowski w artykule Firma Portretowa "S.I.Witkiewicz". Próba interpretacji, "Studia Muzealne", tom VII: 1969, s.77-98. (dodał Janusz Degler)
    por. np. portret Neny Stachurskiej z 23.4.1931 w zbiorach Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku
Witkacy
  • Apage satanas...apage...apage...
    W owych odległych petersburskich czasach poznałam również Witkacego. Było to zimą 1915 roku; odrabiałam lekcje w pokoju bibliotecznym u Żukowskich, gdy wpadła Lula [Teresa Żukowska]. W ręku trzymała kawałek sznurka.
    - Chodź do salonu - szepnęła mi na ucho, by nie zbudzić czujności wkuwającej pod oknem Kuki [Jadwiga Żukowska] - przywiążemy Stasia.
      W głębi pustego salonu pod oknem siedział na fotelu ktoś w mundurze rosyjskiego oficera, odwrócony do nas plecami, zatopiony w lekturze. W gwarnym zazwyczaj domu Żukowskich panowała głęboka cisza. Przeczołgałyśmy się przez cały salon. W momencie gdy byłyśmy o parę kroków od Stanisława Ignacego Witkiewicza, ten nagle odwrócił się, wtulił głowę w ramiona, utkwił w nas ciemne, gorejące oczy i robiąc straszliwe  "szatańskie" miny zasyczał: "Apage satanas...apage...apage..."
      Było to tak nieoczekiwane, że jednym skokiem poderwałyśmy się na nogi i z krzykiem uciekłyśmy z salonu.
    Źródło: Zofia Stulgińska, Gruszki na wierzbie. Wspomnienia, Warszawa 1972, s.97. (dodał Janusz Degler)
  • Pożyczka, czyli pierwszy krok do moralnego upadku
    Kiedyś po pewnych poprawinach u Bielatowicza Witkacy zauważył, że zamiast za swe trunki i przekąski zapłacić gotówką - podpisałem rachunek. Popatrzył na mnie z ukosa i powiedział, że chce porozmawiać ze mną na osobności, ale któregoś dnia, kiedy będziemy zupełnie trzeźwi.
    Więc zaprosił mnie na obiad do siebie, na koniec tygodnia. Na obiad bez alkoholu. Oznaczonego dnia stawiłem się i w pokoju pani Witkiewiczowej we dwójkę zasiedliśmy do okrągłego stolika. Chodziłem jeszcze podówczas o kulach i mogłem mieć dwadzieścia i kilka lat. Byłem bardzo ciekawy zapowiedzianej rozmowy, ale zupełnie nie spodziewałem się jej obrotu.
    - Widziałem, jak podpisałeś rachunek u Bielatowicza - powiedział Witkacy.
    - Rachunek? Ja? A tak, rzeczywiście - roześmiałem się. - A o co chodzi?
    - A czy ty liczysz na jakieś pieniądze, z których mógłbyś w przyszłości ten rachunek spłacić?
    Znowu się roześmiałem. - Wiesz, nawet o tym nie myślałem.
    - W tym nie ma nic śmiesznego - zauważył Witkacy.
    Spojrzałem na niego ze zdziwieniem: takiego Witkacego jeszcze nigdy nie widziałem. Twarz, taka zazwyczaj elastyczna, była nieruchoma, prawie gipsowa. Brwi miał ściągnięte.
    Ojciec mnie odumarł, kiedy bylem małym chłopakiem, więc właściwie nigdy ojcowskich reprymend nie zaznałem. Przypuszczam jednak, że ojciec lub wuj, strofujący swego smarkatego siostrzeńca, tak powinien był wyglądać, jak Witkacy w tej chwili.
    Z pewnym obrzydzeniem i surowością dał mi nauczkę, którą zapamiętałem na całe życie. Szło mu o porządność moralną, o etyczną przyzwoitość. Dobrze wychowany pod względem moralnym człowiek nie zaciąga pożyczek wówczas, gdy nie ma pewności, że je spłaci. Moje zachowanie się u Bielatowicza nazwał moralnym niechlujstwem i przestrzegł mnie, że stawiam kroki na pochyłej ścieżce, na której z czasem się wywrócę i upadnę. Moralny upadek w sprawach pieniężnych jest jednym z najbrzydszych upadków i co gorsza - pociąga za sobą inne pośliźnięcia się.
    Był bardzo potępiający w słowach i dodał, że jako uczciwy człowiek nigdy, ale to przenigdy nie przyjaźnił się z kimś, kogo nazwał po raz drugi moralnym niechlujem.
    Źródło: Michał Choromański, Memuary, Poznań 1976, s. 70-71. (dodał Janusz Degler)
  • Z żoną będę kontynuował
    Jest 1937 r. Wiosna w Krakowie. Ojciec, stary Sinko (Tadeusz, filolog klasyczny), z młodym Sinką (Grzegorz, 14 lat, w przyszłości również profesor filologii, ale angielskiej) wybierają się na spacer na Planty. Spotykają Witkacego. Tadeusz wita się wylewnie, nie widzieli się od miesięcy. – "Niech Pan spojrzy na tę ścianę" – Witkacy wskazuje świeżo odnowioną elewację budynku obok. – "Przecież to wygląda jak obrzucone gównem". – "Widocznie autor naczytał się pańskich teorii o czystej formie" – komentuje złośliwie stary Sinko. – "Zrywam znajomość" – obraża się Witkacy – "Z żoną będę kontynuował". Odchodzi.
    Żródło: Ewa Winnicka, Śmierć profesora, „Polityka” 2000, nr 17, s. 32. (dodał Tomasz Pawlak)
  • Dobre serce
    Spotykali się także w Warszawie, Gienia bywała na Brackiej. Kiedyś spotkała tam w drzwiach kogoś wychodzącego, bardzo zabiedzonego i ubogo ubranego.
    W[itkacy] wyjaśnił, że to jakiś biedny jegomość, który przyniósł mu swoje utwory literackie, Witkacemu się spodobały i postanowił mu pomóc. Chciał je gdzieś umieścić (Genia nie wie, kto to był i co za "utwory"), tymczaserm ubrał faceta, dał mu pieniędzy i namalował jego trzy portrety, bardzo znakomite. Genia namawiała, żeby W[witkacy] zachował te portrety, bo u właściciela zmarnieją (mieszkał gdzieś niemal pod mostem), ale W[itkacy] odparł, że "ja to robiłem dla niego i on to będzie miał, może sprzedać, żeby zarobić". Przykład dobrego serca W[itkacego] i jego zainteresowania losami bliźnich.
    Żródło: Rozmowa z Eugenią z Wańkowiczów Bundykową, w: Anna Micińska, Wędrówki bez powrotu, Warszawa 2008, s.217. (dodał Janusz Degler)
  • Jak się bronić przed włamywaczami i jak wchodzić do gabinetu dentysty
    Lubiliśmy szalenie, kiedy Witkacy przychodził wieczorem. Siedzieliśmy wszyscy pod lampą dookoła stołu i śmiałyśmy się razem z dorosłymi z ich opowiadań, dowcipów i błazeństw. Nagle Witkacy milkł, nadstawiał ucha, kładł palec na ustach i zduszonym szeptem mówił: "Już są. Są za drzwiami. Sześciu. Będą się włamywać. Trzeba podeprzeć drzwi, już wchodzą!". Zrywał się i przy drzwiach zaczynał z sapaniem, wysiłkiem i szarpaniem powstrzymywać napierających z tamtej strony. Drzwi trzeszczały, wyginały się, mogłyśmy na to przysiąc, ogromny Witkacy walczył jak lew, wydawało się, że za chwilę drzwi otworzą się z trzaskiem i straszna banda wpadnie do środka. Wreszcie obrońca padał na krzesło z okrzykiem: "Odeszli! Zwyciężyłem". Powtarzał ten numer wiele razy, zawsze z pełnym efektem..
    Albo też, kiedy już było późno, wstawał od stołu, żegnał się ze wszystkimi i szedł w stronę drzwi, odwracając się jeszcze do nas z uśmiechem, i kiedy już miał przekroczyć próg, trafiał niby głową w futrynę. Rozlegał się straszny trzask i Witkacy padał jak pień na wznak na ziemię i zostawał tam zabity i nieruchomy, z tą rozwaloną o framugę czaszkę. Tak mi kiedyś powiedział w największej tajemnicy: "Pamiętaj, Muma, zawsze jak idziesz do dentysty, to przed jego gabinetem padnij na czworaki i tak do niego wejdź. Dentyści szalenie boją się pacjentów na czworakach, a jak dentysta się boi, to już wszystko nie jest takie straszne, ja to zawsze robię!". Nie chodziłam jeszcze wtedy do dentysty, ale coś z tego sposobu zostało mi w pamięci na całe życie. 
    Źródło: Monika Żeromska, Wspomnienia, Warszawa 1993, s.120-121.  (dodał Janusz Degler)
  • Portret do straszenia niegrzecznych dzieci
    Pewnego wieczoru - było to w zimie - Witkacy zaproponował, że zrobi mój portret. Nie uśmiechało mi się to zbytnio, gdyż obawiałem się, że pociągnie to za sobą kilka długich i męczących seansów, ale nie śmiałem odmówić. Witkacy posadził mnie więc w fotelu, wyciągnął wielką kartę niebieskiego papieru i zabrał się do roboty. Byłem bardzo zdumiony, gdy w pół godziny później oznajmił mi, że skończył pracę. Nosiłem wtedy bródkę w kształcie łopatki, Witkacy zrobił mi ogromne, znacznie większe niż w rzeczywistości czarne oczy i obok twarzy namalował wiele żółtych kresek, co sprawiało wrażenie błyskawic lub płomyków. W sumie dało to portret stosunkowo realistyczny, na którym sprawiałem wrażenie Mefista. Oczywiście, nie mogłem odmówić przyjęcia tego portretu, który okazał się bardzo pożyteczny. Najpierw przez pewien czas zawieszony w mieszkaniu, służył do straszenia niegrzecznych dzieci ( "jak nie będziesz jadł, Janek zejdzie z obrazu, a  wtedy zobaczysz..."), następnie wykorzystałem go do zilustrowania mojej powieści filmowej Bankructwo prof. Muellera. Przedstawiał on w niej niemieckiego neomaltuzjanistę prof. Gwidona Muellera. Niestety, przepadł w czasie wojny i zachowała się tylko jego reprodukcja w jednym z nielicznych egzemplarzy tej książki, którą można znaleźć w Polsce tylko w Bibliotece Narodowej, a za granicą - w Bibliotece Polskiej w Paryżu.
    Źródło: Jan Brzękowski, W Krakowie i w Paryżu. Wspomnienia i szkice, Warszawa 1968, s. 49. (dodał Janusz Degler)
Portret Jana Brzękowskiego wykonany przez Stanisława Ignacego Witkiewicza, użyty jako ilustracja do powieści Brzękowskiego Bankructwo prof. Muellera

Witkacy
  • Sto procent pustki
    "Witkacy również stawiał kabałę, ale zazwyczaj rozkładał karty, mówił ponuro: »Sto procent pustki!« i mieszał karty z powrotem."
    Źródło: Magdalena Samozwaniec, Zalotnica niebieska, Świat Książki, Warszawa 1997, s. 196.
    (dodał Jan Gondowicz)
  • Wściekły Otello
    W czasie jednego z sympozjonów była u nas nasza kuzynka Józefowa Głębocka i przyprowadziła swą bardzo piękną przyjaciółkę, panią Myszkowską, która nie znała nas, ale bardzo pragnęła poznać Witkacego. Witkacy narysował bardzo ładny jej portret, który, jak zwykle bywało, ofiarował nam. Teraz rozpętała się istna burza, bo do Zakopanego przyjechał mąż pięknej pani i szalenie się oburzył, że jego żona mogła zostawić swój portret u obcych ludzi - co sobie mogą pomyśleć o tym inni, co będą mówić! Pani Myszkowska przybiegła do nas ze łzami w oczach i błagała, by dać jej ten portret. Byliśmy w wielkim kłopocie, bo pomijając to, że żal nam było go oddawać, to najważniejsze było, czy Witkacy nie obrazi się, że oddaliśmy to, co nam tak hojnie darował. Prosiliśmy go, ale za nic nie chciał się zgodzić, mówiąc:
    - Chcę, by ten portret był u państwa, a nie u obcych mi ludzi.
    Gdy w końcu przedstawiliśmy Witkacemu bardzo obrazowo wściekłość zazdrosnego jak Otello męża i rozsnuliśmy perspektywę, że przez nas i ten portret gotów jest może zadusić swoją żonę, Witkacy zgodził się na oddanie rysunku. W Zakopanem nazwano to "walką niezwykłą", gdyż nie zdarzyło się, by Witkacy nie wygrał i nie obraził się. Tak straciliśmy dzieło sztuki, ale groźna burza małżeńska została zażegnana. Chyba na wszelki wypadek zaraz po załatwieniu tej sprawy zazdrosny mąż wywiózł piękną żonę z Zakopanego.
    Żródło: Maria z Łozińskich Łozińska Hempel, Z łańcucha wspomnień, Kraków-Wrocław 1986, s. 116-117.
    (dodał Janusz Degler)
  • Samarytańskie ratownictwo
    Zawsze  podejrzewałem go - chyba nie bez słuszności - o próbę wywołania wokół własnej osoby podniecającej tajemniczości, nawet podejrzanej. Szło po prostu o epatowanie własną nadzwyczajnością filistrów (którymi byli w zasadzie wszyscy poza nim), co wynikało znowuż - kto wie, czy nie z poczucia wyjątkowej odrębności i tym samym osamotnienia. Na pewno było też nieco blagi i przekornej drwiny z drugich, nawet w dziedzinie osławionej narkomanii.
    Charakterystyczny dla tego nabierania otoczenia jest szczegół, który opowiadał mi Włodzimierz Wnuk, zbierający anegdoty z życia zakopiańskiego. Otóż Witkacy uprawiał zimą taki sport, że przygodnego towarzysza spaceru obalał w zaspę śnieżną, w której go dokładnie wytarzał. Po czym dobijał się do najbliższej willi alarmując i wołając o ratunek dla człowieka zamarzniętego, na którego na ulicy się natknął. Wśród zrozumiałego podniecenia wnosił sponiewieraną ofiarę do wnętrza i żądał gromko od przestraszonych mieszkańców gorącej herbaty i oczywiście gorących napojów, które znoszono na wyprzódki.  Cucąc tak ofiarę mrozu, sam też korzystał ze środków ratunku. A następnie  wraz z odtajałym bohaterem wieczoru spożywał obfity posiłek zakropiony alkoholem, zastawiony przez gospodarzy, uradowanych, że tak  szczęśliwie wszystko się skończyło przy ich pomocy w dziele samarytańskiego ratownictwa.
    Źródło: Tadeusz Kudliński, Młodości mej stolica. Wspomnienia krakowianina z okresu między wojnami. Kraków -Wrocław 1984, wyd. drugie, poszerzone, s.412-413. (dodał Janusz Degler)
  • Piersi mogą w ogóle nie istnieć...
    Znałam Witkacego bardzo mało, byłam dopiero początkującą pisarką, toteż zdziwiłam się bardzo, kiedy zapukał do drzwi pensjonatowego pokoju, w którym mieszkałam od paru dni, przybywszy do Zakopanego zimą. Wszedł, usiadł, wlepił oczy ponuro w podłogę i milczał. Nie bardzo wiedząc, co robić, poczęłam go "bawić" rozmową. Moje usiłowania trafiały w próżnię. Po pewnym dopiero czasie Witkacy podniósł głowę, przeszył mnie na wskroś spojrzeniem  swoich groźnych oczu i zapytał z drwiną:
    - Pani się podobno przyjaźni z Boyem? Tak? No, oczywiście!
    - A co się panu w tym nie podoba?
    - A co ma mi się podobać? Kobietki lecą na Boyusia. Numerek niezawodny. Phh! - prychnął z pogardą.
     Była to pogarda dla pospolitości, małości, łatwizny, dla tego wszystkiego, do czego on, wielki, się nie zniżał. Wściekłość mnie ogarnęła - tym tonem mówić o Boyu! Powiedziałam sucho:
    - Nie zamierzam z panem mówić o Boyu. I bardzo przepraszam, ale czekają na mnie.
    - Odchodzę wtedy, kiedy sam uznam za stosowne - powiedział, znów oczy wbił w podłogę i zamilkł na długo. Kręciłam się niespokojnie na krześle. Właściwie nie wiedziałam, co robić. Witkacy nagle uczynił, nie podnosząc ciężkich powiek, dość osobliwe wyznanie:
    - W kobiecie interesują mnie tylko usta, nogi i środek. Piersi dla mnie mogą w ogóle nie istnieć.
    Źródło: Irena Krzywicka, Wielcy i niewielcy, Warszawa 1960, s. 208-209. (dodał Janusz Degler)
    Zob. też: Portret Ireny Krzywickiej, 16/17 XI 1928, Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku
  • Powiedzenie
    "Stając oko w oko z jego malarstwem, należy nawet, być może, zapomnieć, że był on też pisarzem, zapomnieć o jego Czystej Formie i o powiedzeniach w rodzaju: »Trudniej jeszcze niż malować w stylu Giotta jest np. chodzić na linie«."
    Źródło: Ignacy Witz, "Witkacy", w: "Obszary malarskiej wyobraźni", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1967,
    s. 32.
    (dodał Jan Gondowicz)
  • Pięćdziesiąt kroków w tę i w tamtą
    "Witkacy pisał o malarstwie Rafała [Malczewskiego], nazywając je w przeciwstawieniu do surrealizmu hipperrealizmem i dopatrując się w jego lekkiej, ledwo zaznaczonej deformacji czegoś jak karykatury, mającej na celu wydobyć »potworność pospolitości i pospolitość dziwności«. Łączyło ich nieco drwiące spojrzenie na ludzi, poczucie niedorzeczności świata. Ten swoisty absurdyzm u Witkacego, wiadomo, doprowadzony był do genialności. Potrafili odprowadzać się wzajemnie po nocy, robiąc tych samych pięćdziesiąt kroków w tę i w tamtą przez trzy godziny zapamiętale rozgadani i nie mogący się nagadać".
    Źródło: Aleksander Janta, Lustra i reflektory. Wybór i przedmowa Michał Sprusiński, Warszawa 1982, s. 235.
    (dodał Tomasz Pawlak)
  • Zaręczyny z bandytą i mordercą
    Zimę 38/39 Gienia [Bundykowa] spędziła całą w Zakopanem. Mieszkała w pokoju z siostrą Sławoja Składkowskiego - niezamężną nauczycielką. Któregoś dnia Witkacy zaprosił Gienię do siebie, do Ciotek, na piątą, że spotka tajemniczego "kogoś". Tym kimś okazał się Sergiusz Piasecki, do którego nota bene Genia napisała spontanicznie list po przeczytaniu Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy - bardzo serdeczny, entuzjastyczny i życzliwy, choć go na oczy nie widziała. Piasecki miał specjalny, tajemniczy chód, twarz nieprzyjemną, niebudzącą ufności. Rozmowa była żadna, ale kiedy Pias[ecki] zidentyfikował Gienię, jako autorkę listu, zmiękł i miło odwiózł ją do domu. W kilka dni potem Pias[ecki] przyjechał z W[arszawy] do Sanatorium. Na ścianie pokoju wisiały dwa portrety Składkowskiej przez Witkacego - jeden en beau i drugi "karykaturalny". Piasecki długo wpatrywał się w ten drugi. Weszła Składkowska i zrobiła uwagę, że powinien raczej oglądać portret pierwszy. Piasecki skontrował, że interesuje go właśnie osoba odmalowana na drugim i że z taką mógłby się nawet ożenić. Składkowska "kupiła" i zaproponowała zaręczyny, których formalnie dokonano w obecności Gieni i Witkacego. Witkacy szalał z radości, gdyby mógł, skakałby pod sufit, rozsadzało go na myśl o takiej konfiguracji: "Bandyta, morderca, z siostrą Składkowskiego"!!! Piasecki potem spotykał się z "narzeczoną" i może nawet, gdyby nie wojna, coś by z tego i wynikło...."
    Żródło: A. Micińska, Rozmowa z Eugenią z Wańkowiczów Bundykową, w: Wędrówki bez powrotu. Przedmowa
    A. Dobosz. Wybór i opracowanie P. Kądziela, Warszawa 2008, s.217-218.
     (dodał Janusz Degler)
  • Historia chorego kotka
    Opowiadał nam Witkacy, jak odrzucając wszelkie szablony wychowywał go ojciec:
    – Wychowywałem się tak na dziko, ale jakoś inteligentnie. Uczono wtedy wszystkie dzieci dużo wierszy, mnie nigdy. Nauczyłem się jednak jednego, ale z własnej woli, bo mi się podobał, i zawsze go pamiętam: "Kulawy kotek szedł sobie drogą, a ktoś niebaczny trącił go nogą. Co ci zawinił biedny kocina?..." – takie wzruszające są przecież te słowa: biedny kocina.
    – Ilonko – zapytał – czy naprawdę chciałaś, żebym wpisał się do twego pamiętnika? Jeżeli tak, to daj, a wpiszę się.
    I tak, w 1928 roku, powstał ten uroczy a przedziwny rysuneczek, unikat w twórczości Witkacego, taka historyjka o chorym kotku, taka dziecinna, a jednak jaką siłą magnetyczną promieniują oczy higienisty; a ta super naiwna mina typowej szpitalnej salowej, mina beztrosko obojętna, bo nic ją nie obchodzi. No, a ruch tego asystenta, przecież go aż skręca złośliwość, z jaką krytykuje diagnozę doktora - tak, mnóstwo rzeczy można wyczytać z tego rysuneczku. Nic też dziwnego, że potem, w tym samym pamiętniku mojej córki, artysta malarz Tadeusz Cybulski wpisał 11 marca 1930 roku tę refleksję:
    W obliczu ćwiartki papieru, którą Witkacy otwarł kartki pamiętnika, zmartwiał w mej ręce ołówek i zakrzepł mózg  w mej czaszce. Bo jednak ta pozorna "bzdura" jest kapitalnym kawałem, a równocześnie pełnym wnikliwości spojrzeniem w życie. Takiego bowiem wpisania można dokonać, będąc nieprzeciętnym, i tylko w pamiętniku kogoś, kto przeciętnym nie jest...
    Źródło: Maria z Łozińskich Łozińska Hempel, Z łańcucha wspomnień, Kraków-Wrocław 1986, s.106.
    (Dodał Janusz Degler z dedykacją dla Joasi i Janka Gondowiczów)
Witkacy
  • PPR - PPA
    Korzystając z kilkudniowej nieobecności mojego męża, Witkacy zrobił mój portret jako niespodziankę dla niego. W czasie gdy pozowałam, mówił, iż portret ten będzie figurować w jego "książeczce zamówień" jako typ niewylizany. Rysował w wesołym nastroju i prędko, tak że w dwie godziny dzieło było gotowe. Poszedł pokazać je matce, a potem ostrożnie zawinął w rulon i polecił, bym go oddała jego ramiarzowi, z tym jednak zastrzeżeniem, by odwinął go sam majster. On jeden to potrafi i zna się na tym, a to bardzo delikatny pastel. Gdy weszłam do ramiarza, powitał mnie młody pomocnik czy czeladnik i chciał zaraz rulon rozwijać, lecz mu go odebrałam tłumacząc, iż pan Witkacy nakazał, by tylko sam pan majster to zrobił. Młody człowiek spojrzał na mnie złym, niechętnym okiem, a z drugiego pokoju odezwał się majster, wołając:
    – Jestem chory, ale jutro wstanę i zajmę się tym zaraz, proszę położyć tam na półce.
    Gdy wychodziłam, ścigał mnie chmurny i ironiczny wzrok owego czeladnika. Żałowałam, że zostawiam portret, miałam uczucie, że mu coś zagraża, lecz trudno już było wracać i go odbierać. Na drugi dzień rano ktoś zapukał gwałtownie do moich drzwi - tknęło mnie, iż pewnie coś złego stało się z moim portretem... I rzeczywiście, w drzwiach stał ramiarz z rulonem w ręku i zrozpaczony wołał:
    – Coś okropnego! Nie rozumiem, jak się to stało, plamy na twarzy i szyi, co powie Witkacy?
     Zdenerwowałam się i zaraz powiedziałam:
    – Niech pan da, jadę zaraz do Witkacego, może coś na to poradzi.
    Wchodzę do pani Witkiewiczowej, która mówi:
    – Staś dopiero wstaje, ale niech pani zapuka do drzwi i powie, o co chodzi.
    Zapukałam więc mocno do pokoju Witkacego, wołając rozpaczliwym głosem:
    – Mam plamy na twarzy i szyi, niech pan popatrzy - i podałam mu rulon przez uchylone drzwi.
    – Proszę zaczekać u matki - powiedział
    Po pewnym czasie przyniósł portret i oddając mi go dodał:
    – Ani śladu tych plam, a w dodatku będzie pani miała taki napis jak nikt: "PPR - PPA".
    Ten dziwny szyfr dziwił potem wszystkich, jako że najprościej pierwszy jego człon kojarzył się ze skrótem Polskiej Partii Robotniczej, a to znów nie kojarzyło się z Witkacym. Teraz, gdy w 1964 roku, w miesięczniku  "Litery", wydrukowano parę fragmentów z tych wspomnień o Witkacym, to opuszczono PPR, a pozostawiono tylko PPA, myśląc pewnie, że coś pomyliłam. Trzeba więc wyjaśnić, że ten szyfr był skrótem od następujących słów: P - popsute, P - przez, R - ramiarza, P - poprawione, P - przez, A - artystę. 
    Źródło: Maria z Łozińskich Łozińska Hempel, Z łańcucha wspomnień, Kraków 1986, s.120-122.
    (dodał Janusz Degler)
  • Mikroby!!!
    "Witkacy chorobliwie bał się wszelkiej infekcji. Kiedyś urwał mu się wieszak od palta i spadło ono na podlogę. Wpadł w rozpacz:
    - Nie mogę już go włożyć, a innego nie mam. Teraz są na nim miliony mikrobów!
    Uspokoiłam pana Stanislawa, że przed godziną myłam podlogę sublimatem, a potem zaprawiłam pastą - co było oczywistą nieprawdą. Uwierzył mi, był jak dziecko w wielu sprawach.[...]
    W dniu wyjazdu zażądał, by zrobić z nim rachunek, bo chce zapłacić za swój pobyt. Mimo moich próśb i zapewnień, że nie może być nic winien, bo nie tylko był najmilszym gościem, ale przecież zrobił wiele portretów calej rodzinie, za które nie wziął pieniędzy. Spochmurniał i już chciał się obrazić. Rachunek zrobił sam: za utrzymanie dziennie liczyl 2 złote; dwie kolacje, które mu nie smakowały i nie jadł ich - odliczyl; za stłuczoną żarówkę i szklankę - doliczył.
    Na pożegnanie prosił, bym poszła umyć ręce, bo chce mi podziękować i pocałować w rękę. W obawie infekcji, a na dowód szacunku przykładał rękę kobiety do czoła, nigdy nie dotykal wargami czyjeś dłoni, klamki od drzwi otwierał łokciem. Rozstaliśmy się jak najserdeczniej.
    Źródło: Nadzieja Drucka, Trzy czwarte...Wspomnienia, Łomianki 2011, s. 114
    (dodał Janusz Degler)
  • Jak uwolnić się od pierwotnej istoty
    Nadzieja Drucka wspomina pobyt Witkacego w Augustówku w czerwcu 1939:
    "Rano, w czasie mycia się i golenia, krzyczał codziennie tak, że go słychać było na folwarku, a pierwszego dnia stary służący Antoni przybiegł do mnie przerażony, że »temu panu, co wczoraj przyjechał, coś się stało«. Poszłam na górkę. Zapukałam. Odpowiedział mi przez drzwi, ale grzecznie i spokojnie:
     - Niech pani się nie przeraża: muszę rano wyrzucić z siebie wszystko, co we mnie jest z pierwotnej istoty, po to, by w ciągu dnia zachowywać się jak człowiek cywilizowany. Będę tak krzyczeć co dzień. Jeśli pani to nie odpowiada, mogę wyjechać.
     Zaprzeczyłam gwałtownie, prosząc, by został i robił to, na co ma ochotę"
    Źródło: Nadzieja Drucka, Trzy czwarte...Wspomnienia, Łomianki 2011, s.113-114
    (dodał Janusz Degler)

  • W sierpniu 1937 Witkacy wygłosił odczyt w ramach Wakacyjnego Instytutu Sztuki w Wiśle. Poruszenie wywołał przez swoją polemikę z Karolem Irzykowskim. Ślad tej kontrowersji znalazł się we wspomnieniu Stanisława Hadyny: "Szczególnie utkwił w mojej pamięci spór między Irzykowskim a Witkiewiczem, w czasie którego padały zupełnie niezwykłe jak na elegancję czcigodnego zebrania sformułowania. Ponieważ Witkiewicz w sposób oczywisty nie miał racji i wcale o nią nie zabiegał, starając się dziwaczyć w miarę możności, młodzieżowa część widowni była po jego stronie, choć bez przekonania. Irzykowski nazwał go grafomanem l psychopatą, który chce zbić majątek na eksponowaniu swojej choroby. Witkacy nazwał go głupcem, a ponieważ Irzykowski (...) był członkiem Akademii Literatury (...) skandal wisiał w powietrzu (...)"
    Źródło: Stanisław Hadyna, Z sercem na dłoni, w: Szelest mijanego czasu, Cieszyn 1989, s. 13. Cyt. za: Edmund Rosner, Stanisław Witkiewicz na Podbeskidziu, w: Wokół Zofii Kossak. Zbiór szkiców i przyczynków, 1995. Publikacja ukazała się staraniem Towarzystwa im. Zofii Kossak i Gminy Brenna. (dodał Wojciech Sztaba)

Irzykowski
  • Stawrogin
    „Myślę, że takim obrazem, na którym się Witkacy modelował, był bohater Biesów. To złapanie gubernatora za nos. Pusty człowiek, człowiek wypalony całkowicie. Człowiek, który eksperymentuje na sobie i na ludziach. Wszystkie najryzykowniejsze eksperymenty, do samego końca. I człowiek, który fascynował otoczenie. Przecież tak jak ja Witkacego znałem, te pijatyki, to szukanie w bagnach, zupełnie jak Stawrogin. Ja nie improwizuję teraz, ale miałem absolutne uczucie, że jestem ze Stawroginem, kiedy mnie kiedyś Witkacy zaprowadził w Warszawie do takiego malarza Jeżewskiego. Mieszkał przy ulicy Litewskiej, na dole był tatersal. To był mniej niż średniej klasy malarz i żył tam z malarką, starszą od siebie, straszliwie szkaradną, grubą babą, bardzo wiedźmowatą, trochę obłąkaną. Żyli z tego, że robili kolorowe pocztówki, po prostu zabarwiali· pocztówki na święta. Tam się odbywały trzydniówki, tam m.in. przychodził Jaracz na swoje trzydniówki. Brud nieprawdopodobny, cuchnęło straszliwie. Wszędzie bety rozłożone na podłodze, jakieś pierzyny. Bielizna pościelowa, która chyba rok nie widziała pralni. Oni oboje cuchnęli z brudu. I tam zamykano się na trzydniówkę, przez trzy dni chleb i kiełbasa, i wóda. Każdy przynosił wódę i odbywały się te trzydniówki. Byłem raz prawie dwa dni, ale dłużej nie wytrzymałem. Witkacy mówił, że trzeciego dnia odbywała się obszczaja schwatka. To było jego ulubione powiedzenie. Taka wspólna orgia. On ciągle mówił o tych wspólnych orgiach. Nogi z nogami, ręce z rękami, nie wiadomo, co do czego należy. To co dzisiaj zresztą uprawiają w Paryżu. Owszem, widziałem z nim pewne rzeczy, ale do takiej obszczej schwatki jednak nigdy nie dochodziło. Pili do zupełnego zidiocenia. Tyle że Witkacy miał mocną głowę, wtedy przynajmniej. Więc podejrzane typy, jakieś typy z dołów, jakiś element bandycki trochę, malarze, bywszyje ludi, i tam w tej okropnej norze Witkacy był tym pięknym, fantastycznie mówiącym, pomysłowym. Epilog tej mojej znajomości zabawny, bo wyobraź sobie, na dole był tatersal, jeszcze były misje wojskowe i jakiś generał angielski codziennie jeździł konno na tym podwórzu. No i ten z pięterka obserwował go, narysował go i pokazał mu. I generał zamówił u niego angielski portret. Jeżewski dostał jakieś kolosalne pieniądze. I wyobraź sobie, Witkacy mówił, że się przeprowadzili i że na nowosielje - Witkacy dużo wtykał słów rosyjskich w rozmowach - odbędzie się Wilia u Jeżewskich. Byłem bardzo młody i orgie mi imponowały, i wyobrażałem sobie, co tam za Sodoma i Gomora będzie. Ale na wszelki wypadek - tego się już od Witkacego nauczyłem, zresztą każdy coś przynosił - miałem litr wódki w kieszeni. I oto wchodzimy, a tu pachnie po prostu czystością. Pachnie! Stół ogromny, bielusieńki obrus, mnóstwo gości sproszonych. Na ścianach Matka Boska, krucyfiksy. Na stole wino jakieś stoi, wódki nie ma. Wyszliśmy wtedy do sionki z Witkacym i od razu wypiliśmy z butelki. Nie miałem jednak wprawy, więc od razu się upiłem, wróciłem i z wściekłości za zawód skoczyłem jak tygrys na tego Jeżewskiego i zacząłem go dusić. Potem jeszcze jeden miałem wypadek duszenia po pijanemu i wobec tego oczywiście przestałem pić. Więc - Stawrogin! Witkacy był niewątpliwie pod olbrzymim wpływem Stawrogina. On, zdaje się, nigdy nic nie napisał o Dostojewskim ani o Gogolu, ale Witkacy należał do tych pisarzy, którzy zacierają swoje prawdziwe ślady. Natomiast podają fałszywe.”
    Źródło: Aleksander Wat, Mój wiek. Pamiętnik mówiony, część pierwsza. Rozmowy prowadził i przedmową opatrzył Czesław Miłosz, do druku przygotowała Lidia Ciołkoszowa, Czytelnik, Warszawa 1990, s. 126-127.
    (dodał Jan Gondowicz)

  • "Bez założeń nie ma nic!
    - powiedział St. Ig. Witkiewicz, zakładając nogę na nogę".
    Źródło: W. Łukasik, Plotki...plotki..., "Cyrulik Warszawski" 1934, nr 29 (425), s. 3.
    Także w „Cyruliku Warszawskim” 1928, nr 51 (133), s. 3 [rubryka: „Przegląd prasy”] żart na temat Regulaminu Firmy Portretowej. (dodał Tomasz Pawlak)

Witkacy
  • Kotka Schyzia jako probierz
    "Pierwsze moje poznanie z Witkacym było dość niecodzienne. Witkacy bowiem siedział wtedy w ogrom-nym gumowym tubie i szorował się zapamiętale szczotką do szorowania podłogi. Zapukaliśmy do drzwi (było to w "Zofiówce" w Zakopanem, gdzie mieszkał z matką) i na wezwanie "proszę wejść", zastaliśmy wyżej opisany widok. Ale było to poznanie powierzchowne, gdyż wycofałam się od razu wstydliwie i zaczekałam na werandzie, dopóki nie ukazał się Witkacy ubrany.
    Przyniósł mi zaraz swoją kotkę syjamską, nazwaną Schizofrenią, a zdrobniale "Schyzią", i czekał, jak ona mnie przyjmie. Gdy kotka zaczęła się łasić do mnie mnie i w końcu siadła mrucząc z zadowoleniem na moich kolanach, orzekł, że może do mnie czuć sympatię, ponieważ zdałam egzamin przed kotką. Kotka była probierzem. Do kogo ona miała sympatię, tego Witkacy przyjmował do swego grona, kogo natomiast darzyła antypatią, do tego równiez jej pan odnosił się nieufnie. "
    Źródło: Edyta Gałuszkowa-Sicińska, Wspominki o Witkacym, "Głos Plastyków" 1947, grudzień, s 34 (dodał Janusz Degler)
Witkacy
  • Głupie pytanie „Co słychać?”
    "Była wówczas w Zakopanem jedna z pań warszawskich, bardzo towarzyska i świetna, która się dawniej z Witkiewiczem przyjaźniła, aż nastąpiło gwałtowne zerwanie. Mianowicie, spotkawszy kiedyś Witkiewicza spytała go: „Co u Pana słychać?”, ot tak, żeby zacząć rozmowę. Na to on oświadczył, że z osobą, która stawia tak głupie pytania, nie chce mieć do czynienia – i zerwał z nią stosunki. Ona chciała to naprawić i dowiedziawszy się, że będzie u mnie, przyszła umyślnie. Witkiewicz jej nie przebaczył: zobaczywszy ją w pokoju cofnął się i odszedł, żadne namowy nie mogły go zatrzymać."
    Źródło: Władysław Tatarkiewicz, Wspomnienie o St. I. Witkiewiczu, w: Stanisław Ignacy Witkiewicz. Człowiek i twórca. Księga pamiątkowa pod redakcją Tadeusza Kotarbińskiego i Jerzego Eugeniusz Płomieńskiego, Warszawa 1957, s. 287. (dodał Janusz Degler)
 
spis treścianegdoty 1anegdoty 2 anegdoty 3